[TL;DR] Guy Delisle: Jeszcze się sporo wydarzy
Czasem warto przejrzeć archiwum własnych tekstów. Można np. znaleźć niepublikowany wywiad z Guyem Delisle’em. Przeprowadziłem go przy okazji premiery znakomitego „Zakładnika”, więc spora jego część dotyczy właśnie tego albumu, ale Delisle opowiadał także o swoich podróżach, rodzinie, pracy, a nawet cytował Alfreda Hitchcocka.
W opowieściach o porwaniach bohater zazwyczaj ma jakąś książkę, notatnik, cokolwiek, co pozwala mu zachować nie tylko nadzieję, lecz również zdrowie psychiczne. Ale jak przetrwać w izolacji, gdy nie masz absolutnie niczego? – Guy Delisle długo zastanawia się nad odpowiedzią. – Może odtwarzałbym w pamięci filmy, które widziałem, albo komiksy, które czytałem. Nie wiem.
„Zakładnik. Historia ucieczki” to w jego dorobku komiks nietypowy – Delisle zdobył bowiem sławę i popularność opowieściami autobiograficznymi: zapiskami z podróży bądź humorystycznymi relacjami z dorastania jego własnych dzieci. Tym razem oparł scenariusz na wspomnieniach Christophe’a André, pracownika organizacji Lekarze Bez Granic, uprowadzonego podczas misji w Inguszetii.
Pasja, która pomaga przetrwać
Delisle i André są równolatkami. W 1997 r. mieli po 31 lat. Guy pracował jako animator i szkicował komiksy, które dopiero miały doczekać się publikacji. Christophe był pełnym zapału pracownikiem humanitarnym na Kaukazie. Porwany w Inguszetii, został wywieziony do Czeczenii, spędził blisko cztery miesiące w niewoli. – Przeczytałem o przeżyciach Christophe’a w gazecie. Chciałem go poznać. Spotkaliśmy się na lunchu i byłem przekonany, że nie będzie chciał opowiadać o swoich traumatycznych doświadczeniach, ale okazał się bardzo otwarty – opowiada Delisle. – A jednak zgodził się, żebym na podstawie jego historii narysował komiks. Ale potem wyjechałem do Korei Północnej, później zacząłem pracować nad „Pjongjangiem”, więc odłożyłem projekt na półkę. Ale nie przestałem o nim myśleć przez kolejne 15 lat. W moim życiu pojawiały się kolejne podróże, albumy, wychowywanie dzieci, ale bardzo chciałem dokończyć ten komiks. Gdy się za niego wreszcie zabrałem, rysowałem go dwa lata. Wiedziałem, że to będzie długa historia, rozpisana na 400 stron, bo chciałem jak najlepiej pokazać nie tylko to, co działo się z Christophe’em, lecz przede wszystkim to, co działo się w jego głowie – tłumaczy.
Christophe André spędził 111 dni w zamknięciu. Większość w jednym pokoju, niemal cały czas przykuty kajdankami do kaloryfera. Bez możliwości ruchu. Jak w komiksie pokazać świat ograniczony do czterech ścian i kilku mebli? Świat, w którym zjedzenie ząbka czosnku urasta do miana wydarzenia? – W słynnej rozmowie z François Truffautem Alfred Hitchcock powiedział, że jeśli chcesz opowiedzieć historię więźnia, musisz spojrzeć na rzeczywistość jego oczami – tłumaczy Delisle. – To właśnie chciałem osiągnąć. Od początku jesteśmy w stanie wczuć się w położenie Christophe’a, bo to sytuacja, w której mógłby się znaleźć właściwie każdy. On po prostu był w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Z tego wynika cały suspens, musiałem tylko zadbać o dobry rytm opowieści. Ale po jakichś 300 stronach pracy nad „Zakładnikiem” poczułem, że nie ogarniam całości. Że nie potrafię już ocenić, jak to wszystko ze sobą gra, jak wzbogacić akcję, żeby nie wydawała się czytelnikom nudna. Pokazałem komiks kilku przyjaciołom, okazało się, że wszystkim się spodobał. Mówili: tak trzymać, chcieli wiedzieć, co wydarzy się dalej.
Utrzymanie napięcia musiało być dla artysty tym trudniejsze, że właściwie od początku wiadomo, że wszystko skończy się dobrze. Nawet jeśli nie zna się historii Christophe’a André, już w pierwszym kadrze komiksu widzimy Delisle’a spisującego wspomnienia bohatera opowieści. – Nawet podtytuł „Historia ucieczki” jest spojlerem – śmieje się artysta. – Ale do samego finału nie wiemy, jak uda mu się uciec. W końcu jest przetrzymywany w wiosce na czeczeńskiej prowincji. Nawet jeśli wyrwie się z więzienia, to co dalej? Gdy Christophe opowiadał mi historię swojej ucieczki, miałem gęsią skórkę. Spotkałem się z takimi reakcjami czytelników, którzy czytając tę historię, po prostu zapominali, że to się skończy happy endem.
Delisle zdobył sławę jako twórca komiksów, w których opisywał swoje podróże do egzotycznych – przynajmniej z punktu widzenia Zachodu – krajów. Pytam, czy wybrał się na Kaukaz, żeby samemu zobaczyć miejsca związane z akcją „Zakładnika”. – Nie było takiej potrzeby – odpowiada. – Także dlatego, że wiele się tam zmieniło: Christophe został porwany w 1997 r., pomiędzy dwiema wojnami czeczeńskimi. Większość komiksu toczy się w zamkniętym pomieszczeniu, więc wystarczyły mi opisy Christophe’a, poprosiłem go zresztą, by narysował mi pokoje, w których był przetrzymywany. Większym problemem było wyobrażenie sobie tego, co naprawdę działo się w jego głowie przez ten cały czas. Znamy się długo, jesteśmy przyjaciółmi, ale nie wiedziałem, co wtedy myślał, co mówił. Zacząłem pisać scenariusz i postanowiłem, że będę mu wysyłał kolejne fragmenty, żeby dał mi jakieś wsparcie. Najłatwiej było mi napisać pierwsze sceny: Christophe początkowo myślał, że będzie przetrzymywany tylko przez weekend, więc zastanawiał się, czy jego rodzina i bliscy się martwią, oraz kiedy wróci do pracy. Ale jego niewola się przedłużała. O czym wtedy myślał? Jak sobie z tym radził? Nie miał zupełnie niczego, więc odtwarzał w pamięci szczegóły wielkich bitew napoleońskich. Wie na ten temat wszystko. Pasja pomogła mu przetrwać.
Wielki Mur, Ściana Płaczu i cień Kim Dzong Una
Nowy album można także odczytać jako swoiste zwieńczenie pewnego etapu kariery Delisle’a. Od pierwszego pomysłu na „Zakładnika” do momentu jego publikacji minęło prawie 20 lat. W tym czasie Delisle stał się jednym z najważniejszych twórców współczesnego komiksu, rzucił animację i niewiele brakowało, by w hollywoodzkim filmie zagrał go Steve Carell.
Urodził się w 1966 r. w Quebecu. Studiował animację w Sheridan College w Ontario, przez wiele lat pracował jako animator – uczestniczył m.in. w produkcji nominowanego do Oscara krótkometrażowego filmu „Mnich i ryba” (1994). Pod koniec lat 90. wyjechał do Azji nadzorować współpracę studia filmowego z lokalnymi animatorami. Najpierw do Chin, później do Korei Północnej. Podróże były nie tylko cennym doświadczeniem – przyniosły również pomysł na komiksowe autobiografie. „Shenzen” (2000), a zwłaszcza „Pjongjang” (2003, wyd. pol. 2006) są zapisem kulturowego szoku, zdziwienia, nieustannie towarzyszącego człowiekowi Zachodu nagle postawionemu przed absurdami komunistycznej satrapii.
– Moje komiksy to raczej rodzaj pocztówek z podróży, próba wytłumaczenia tego, co widziałem. Opowiadam zabawne historyjki, a jednocześnie staram się przekazać choć trochę wiedzy na temat krajów, które odwiedziłem. Staram się mówić o poważnych rzeczach w dowcipny sposób, choć oczywiście nie zawsze mogę to zrobić – tłumaczy Delisle. Jego albumy nie są banalną opowieścią o zderzeniu kultur i mentalności Zachodu i Wschodu. Delisle jest przenikliwym, uważnym obserwatorem. Ciekawym nowych miejsc i ludzi, otwartym, gotowym na nowe wyzwania. Potwierdził to kolejnymi albumami: „Kronikami birmańskimi” (2007, wyd. pol. 2008) oraz „Kronikami jerozolimskimi” (2011, wyd. pol. 2014). Zwłaszcza ten ostatni to świadectwo mistrzostwa Delisle’a, uhonorowane grand prix festiwalu w Angoulême.
Zastanawiam się, czy przez tyle lat, mając gdzieś z tyłu głowy historię Christophe’a André, nie bał się, czy jemu samemu lub jego rodzinie nie przydarzy się coś podobnego. Zwłaszcza podczas wyjazdów, w których towarzyszył Lekarzom Bez Granic, dla których pracuje jego żona Nadege. Do Birmy i Izraela wyjeżdżali przecież wraz z dwójką dzieci, Louisem i Alice. – W albumie „Shenzen” wspominam nawet historię Christophe’a, bo w Chinach czułem się, jakbym był porwany. Ale nigdy się nie bałem, że taka historia może przydarzyć się mnie lub mojej żonie. Nigdy nie byliśmy w sytuacji, w której mogliśmy czuć się tak bardzo zagrożeni – wyjaśnia. – W Pjongjangu byłem na kontrakcie, w zasadzie można powiedzieć, że zostałem przez Koreę Północną zaproszony, a oni – z różnych względów – czują się bardzo odpowiedzialni za przyjeżdżających obcokrajowców. Oczywiście razem z innymi rysownikami i animatorami robiliśmy tam głupie rzeczy, żartowaliśmy z Kim Dzong Ila, ale nigdy, jak sądzę, nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo. W Birmie było podobnie – reżim stanowił zagrożenie dla mieszkańców kraju, ale właściwie nic nie mogło się stać obcokrajowcom, czy to pracownikom NGO’sów, czy turystom. W Jerozolimie też czułem się bezpiecznie. Fakt, gdy tam byliśmy, zdarzały się zamachy, ale takie rzeczy dzieją się dziś na całym świecie.
Nigdy już nie odwiedził Korei Północnej i zakłada, że dziś nie zostałby do Pjongjangu w ogóle wpuszczony: – Wiem, że komiks czytał mój tłumacz i dyrektor firmy, w której tam pracowałem. Nie spodobał im się sposób, w jaki pokazałem ich kraj. Ale nie mam do nich o to żalu, to tylko ludzie, którzy próbują przetrwać w absurdalnym świecie. Poza tym nie opisałem wielu rzeczy, które tam widziałem, bo wiem, że gdyby komiks trafił w ręce reżimowych urzędników, moi przyjaciele z Korei mieliby poważne kłopoty.
„Pjongjang” okazał się kłopotliwy także dla Hollywood. W 2014 r. prace nad ekranizacją albumu były dość zaawansowane, reżyserować miał Gore Verbinski, do głównej roli przymierzał się Steve Carell. Na przeszkodzie stanęli mimowolnie James Franco i Seth Rogen, a ściśle rzecz biorąc – ich wspólny film „Wywiad ze Słońcem Narodu” o dwóch dziennikarzach, którzy mają przeprowadzić zamach na Kim Dzong Una. O filmie zrobiło się głośno, gdy północnokoreańscy hakerzy zaatakowali serwery studia Sony, nie tylko wykradając przedpremierowe kopie kilku blockbusterów, lecz także grożąc zamachami na kina planujące emisję „Wywiadu…”. Sony wycofało więc film z dystrybucji, podobnie zrobił Fox, który miał wprowadzić na ekrany filmową wersję „Pjongjangu”. „Bez dystrybutora producent był zmuszony zamknąć projekt”, pisał wówczas z goryczą Verbinski. Delisle wyraził żal nie tylko z powodu odwołania produkcji, lecz przede wszystkim dlatego, że studio ustąpiło przed żądaniami hakerów pracujących dla północnokoreańskiego dyktatora. „W 2001 r., kilka miesięcy po powrocie z Korei Północnej, przesłałem kilka stron mojego komiksu szefom studia animacji, które mnie tam wysłało. Myślałem, że rozbawi ich, jak wyglądało moje życie w Pjongjangu, gdzie powstawał ich serial telewizyjny. Reakcja była oziębła, powiedziano mi, że nie mogę opowiadać o swoim pobycie tam i że w moim kontrakcie była klauzula poufności, która miała mnie powstrzymać przed publikacją książki. Skonsultowałem się wydawnictwem L’Association, gdzie publikowałem pierwsze komiksy. Jeanowi-Christophe’owi Menu, szefowi tej małej oficyny, naprawdę spodobał się mój pomysł i pierwsze strony albumu. Szukaliśmy tej klauzuli poufności, nie mogliśmy jej znaleźć. W końcu powiedział: trudno, najwyżej skończymy w sądzie, ale to książka, którą musimy zrobić”, napisał artysta w specjalnym oświadczeniu.
Rodzicielstwo to też przygoda
Delisle etap dalekich podróży ma – przynajmniej na razie – za sobą. Wraz z rodziną osiadł w Montpellier na południu Francji. Skupił się na rysowaniu doskonałego cyklu „Vademecum złego ojca”. – Jako rodzic czytasz poradniki, które zawsze są pisane superpoważnie, jak postępować z dziećmi. Kiedy są małe, musisz świecić przykładem, a to nie jest specjalnie relaksujące. Miło było więc rozładować napięcie, rysując historyjki, w których samego siebie przedstawiłem jako nie zawsze perfekcyjnego tatę – opowiada. – Zacząłem rysować ten projekt na potrzeby mojego bloga i okazało się, że wielu ojców do mnie pisze, dzieląc się swoimi wrażeniami i przeżyciami. Z krótkich historyjek rozrosło się to do całego albumu, potem drugiego, trzeciego, czwartego. A moja przygoda z rodzicielstwem jest daleka od zakończenia. Jeszcze sporo się wydarzy.
Czy to oznacza koniec jego podróżniczych komiksów? – Myślałem, żeby zrobić komiks o Montpellier. Kiedy przyjechałem do Francji jako młody chłopak, na każdym kroku dostrzegałem różnice kulturowe między Kanadą a Francją. Ale przyzwyczaiłem się. Już ich nie zauważam. A ta kulturowa przepaść jest dla mnie niezbędna, żeby opowiedzieć o jakimś miejscu. Montepellier nie jest już dla mnie egzotyczne. Za późno, żeby zrobić coś takiego. Może za jakiś czas mógłbym narysować taki komiks o Kanadzie – dziś to ona wydaje mi się dziwniejsza, bardziej zaskakująca. Ale jeszcze nie teraz.
Pytam, czy nie chciałby stworzyć zbioru krótszych form o różnych miejscach, które odwiedził. W „Kronikach jerozolimskich” umieścił przecież kilka takich impresji z wyjazdów na różne festiwale komiksowe. – Nie chcę robić komiksowych historyjek o krótkich podróżach. Wtedy nie mam wiele do powiedzenia na temat jakiegoś kraju – odpowiada. – Muszę pomieszkać w nim dłużej, doświadczyć go, poczuć, poznać ludzi, rozmawiać z nimi. Inaczej to nie ma sensu. Byłem w takiej sytuacji tuż po tym, jak mieszkałem w Chinach. Krótko potem pojechałem do Wietnamu, mieszkałem i pracowałem tam przez półtora miesiąca, zrobiłem sporo notatek, ale gdy potem je przeglądałem, uznałem, że nie będzie z tego książki. Owszem, to było ciekawe, wszyscy byli bardzo mili, spędziłem fajnie czas, dzięki. Ale czy to od razu musi być temat do opowieści?