Tom Gauld: Easter egg dla nerdów
Poniższy wywiad ukazał się drukiem w drugim – i jak się miało później okazać, ostatnim – numerze „Nowej Gazety Magnetofonowej”. Pismo zakończyło swój krótki żywot, a jego archiwum nie jest dostępne w internecie, dlatego postanowiłem przypomnieć tę rozmowę na łamach bloga, bo szkoda by było, żeby całkiem przepadła.
Zwłaszcza że jest niezła okazja: niedawno ukazał się nowy zbiór rysunków i komiksów Toma Gaulda „Revenge of the Librarians”, niestety na razie niedostępny w polskim przekładzie (ciekawe, czy ktoś spróbuje: poprzedni wydały Marginesy, lecz porzuciły już publikowanie komiksów). Polecam, oczywiście, choć warto sięgnąć po wszystkie wcześniejsze albumy Gaulda. Rozmawiałem z nim w nieco innych czasach, przy okazji premiery „Instytutu Bombowych Teorii” i wznowienia „Goliata”.
Czytając komiksy, które rysujesz dla „New Scientist”, trudno nie myśleć o trzech prawach Arthura C. Clarke’a, zwłaszcza o tym najsłynniejszym, głoszącym, że zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii. Traktujesz to bardzo dosłownie, rysujesz naukowców próbujących osiągnąć to, o czym ludzkość wciąż może tylko marzyć: nieśmiertelność, niewidzialność, podróże w czasie, lecz także badających fantastyczne stworzenia lub przypadkowo wywołujących demony z innych wymiarów.
Bardzo lubię zderzenie tych dwóch światów: naukowego i fantastycznego. Podobnie robię, rysując komiksy dla „Guardiana”. Tam tworzę historyjki o literaturze i sztuce, ale staram się często zamieszczać w nich naukowe aluzje, bo to daje komiczny efekt. Dzięki temu mogę pokazać maszyny piszące książki albo roboty zajmujące się sztuką. Gdy zacząłem współpracę z „New Scientist”, zdałem sobie sprawę, że ten schemat może działać w drugą stronę. Że źródłem humoru może być umieszczenie w kadrze czegoś nieoczekiwanego, co będzie kompletnym zaprzeczeniem procesu badawczego. Stąd w moich komiksach folklor, magia, okultyzm, fantastyczne istoty – wszystko to, czego istnieniu nauka zdołała już zaprzeczyć. Nie ma w tym żadnego ukrytego celu. To po prostu mają być zabawne rysunki, które nie obrażają inteligencji czytelników poważnego czasopisma naukowego. Staram się jedynie pokazać, że naukowcy są tylko ludźmi, a nie jakimiś magicznymi robotami. Mają swoje ukryte pragnienia, popełniają błędy, ponoszą porażki – nawet jeśli wielu z nich próbuje robić wrażenie, że jest inaczej.
No właśnie, przypominasz, że proces naukowy to tak naprawdę historia porażki: żeby osiągnąć sukces, zazwyczaj popełniasz po drodze setki błędów.
I na szczęście dla mnie to właśnie one są źródłem humoru. Sukces rzadko jest zabawny, a porażka i rozczarowanie bywają nieodparcie śmieszne. Ale staram się, żeby moje komiksy nie niosły ze sobą negatywnych emocji.
To wydaje się ważne zwłaszcza dziś, kiedy cały świat z nadzieją obserwuje walkę z covidem. Nie wydaje ci się zaskakujące, że właśnie w takiej sytuacji tak mocny jest ruch negujący osiągnięcia nauki z antyszczepionkowcami na czele?
Wydaje mi się, że w Wielkiej Brytanii większość ludzi jednak ufa nauce. Wierzymy, że nas ocali. Taki był zresztą od początku przekaz władz: będziemy podążać za tym, co podpowiadają nam lekarze i naukowcy. Chris Witty, naczelny lekarz, i Patrick Vallance, główny doradca naukowy rządu, z dnia na dzień stali się kimś w rodzaju politycznych celebrytów. I niezależnie od błędów popełnianych przez władze myślę, że pandemia przyniosła wzrost zaufania do nauki.
Na Instagramie publikujesz czasem strony z notatnika, w którym robisz szkice do każdego ze swoich komiksów. Czy sztuka w twoim wykonaniu nie przypomina w jakiś sposób procesu naukowego jako ciągu prób, które prowadzą do ostatecznego efektu?
Pracując przez pięć lat nad rysunkami dla „New Scientist”, zdałem sobie sprawę, że nauka naprawdę ma wiele wspólnego ze sztuką. Gdy zaczynałem, byłem lekko przerażony, bo myślałem, że nie dam rady patrzeć na rzeczywistość oczami naukowca, a wydawało mi się to niezbędne. Potem uświadomiłem sobie, że człowiek nauki ma wiele wspólnego z pisarzem. Zajmuje się inną dziedziną, ale działa w jakimś sensie podobnie: zaczyna od zera, próbuje coś stworzyć, a potem chce to opublikować. Drobne podobieństwa, a jednak przyniosły mi ulgę, po pozwoliły mi uwierzyć, że nie muszę myśleć jak kompletnie inna osoba. Więc choć wcześniej nigdy tak nie pomyślałem, to ciekawe spostrzeżenie: szkice w notatniku, które robię, zanim powstanie ostateczny rysunek, rzeczywiście są rodzajem eksperymentu.
Twoje żarty wymagają od czytelników jakiegoś zasobu wiedzy, oczytania, kontaktu z kulturą, także popularną. Czy tworząc komiksy, musisz czasami samego siebie powstrzymywać? Odrzucać jakieś pomysły, bo wydają ci się zbyt nerdowskie?
Zawsze musisz oceniać, czy twoi odbiorcy będą w stanie zrozumieć to, co próbujesz im przekazać. Wiele moich żartów polega na całkowitym odwróceniu jakiegoś kulturowego schematu, więc muszę założyć, że czytelnicy wiedzą, jak ten schemat wygląda w oryginale, w przeciwnym razie żart nie wypali. Poza tym moje komiksy mają kilka różnych grup odbiorców: najpierw czytelników „Guardiana” i „New Scientist”, którzy w większości są zainteresowani kulturą lub nauką. Później komiksy trafiają do internetu, a wreszcie do książek, które kupują jeszcze inni ludzie. I mam świadomość, że nie do każdego moje poczucie humoru trafia w takim samym stopniu. Niedawno wysłałem do redakcji żart, który wymagał choćby podstawowej znajomości systemu dwójkowego, a zwłaszcza tego, jak w kodzie binarnym wygląda liczba 17. A to już dość szczegółowa wiedza. Nie byłem pewien, czy to przejdzie, ale redaktorka uspokoiła mnie, że czytelnicy „New Scientist” lubią takie żarty. Jednak jestem pewien, że ten sam komiks nie trafi do książkowego wydania.
Dlaczego?
Jest jednak zbyt nerdowski, na granicy tego, co zrozumiałe i co hermetyczne. Myślę, że większość czytelników nie lubi prostych puent i oczywistych pomysłów. Wolą komiksy, nad którymi muszą chwilę pomyśleć. Jednak ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał, jest to, żeby ktokolwiek miał poczucie, że się wywyższam. Dlatego zawsze się staram, żeby żart miał kilka poziomów. Nie musisz mieć specjalistycznej wiedzy, żeby cię rozbawił, ale jeśli wiesz na dany temat nieco więcej, to odkryjesz w nim drugie dno. Taki easter egg dla nerdów. Gdy rysuję komiks na temat Samuela Becketta, to nie wymagam od czytelników, żeby znali jego dramaty na wyrywki. Odwołuję się raczej do pewnej idei, więc wystarczy, żebyś miał ogólne wyobrażenie o nim jako o ponurym, śmiertelnie poważnym autorze. A jeśli czytałeś coś więcej niż „Czekając na Godota”, to zapewne w tym żarcie odnajdziesz jeszcze coś specjalnego.
Zabawne, że wspominasz akurat tego pisarza, bo on często wraca w twoich komiksach. A „Przygody Tintina według Samuela Becketta” to jeden z moich ulubionych.
Tak jak mówiłem, uwielbiam zderzać ze sobą przeciwieństwa. Dla „Guardiana” narysowałem kiedyś „Kalendarz adwentowy Samuela Becketta”. Zacząłem od wyobrażenia sobie, jaki pisarz najmniej pasuje do idei kalendarza adwentowego jako radosnego symbolu oczekiwania na święta. Paru by się znalazło, ale żaden aż tak posępny jak Beckett. Z komiksem o Tintinie było podobnie, chodziło o zestawienie dwóch skrajnie odmiennych światów. Największy problem sprawiło mi napisanie dialogów, jestem za cienki, żeby parodiować Becketta, więc wziąłem po prostu cytaty z jego dzieł. I co zabawne, gdy już narysowałem ten komiks, uznałem, że Beckett i Tintin w jakiś sposób do siebie pasują, dziś to zestawienie wydaje mi się mniej egzotyczne niż kiedyś. Swoją drogą, ten żart ma też naukową inspirację: pracując nad nim, przeczytałem jakieś całkiem poważne opracowanie na temat obrażeń głowy u Tintina. Jego autor sugerował, że być może spowodowały one trwałe uszkodzenie mózgu, które sprawiało, że bohater nigdy nie dorósł, na zawsze pozostając mężczyzną i jednocześnie chłopcem.
Większość twoich komiksów sprawia wrażenie, jakbyś spędzał czas na ciągłym researchu i lekturze. Dużo czasu poświęcasz na przygotowanie każdego żartu?
Mniej, niż się może wydawać. Po prostu nieźle mi wychodzi czerpanie z literatury czy nauki tego, co akurat jest potrzebne w mojej pracy. Odwołuję się do jakiejś ogólnej idei, a nie konkretów. Taka magiczna sztuczka.
W Polsce ukazało się właśnie wznowienie twojego „Goliata”. Epizodyczna postać biblijna dostała od ciebie szansę na rehabilitację.
To nie rehabilitacja, Goliat w Biblii nie ma żadnego charakteru, tylko drobiazgowo opisaną zbroję. Nie jest kimś, z kim łatwo byłoby się zidentyfikować. Chciałem na niego spojrzeć inaczej, dostrzec w nim człowieka, a nie personifikację zła.
Od premiery „Goliata” minęło dziewięć lat, w 2016 r. wydałeś jeszcze „Mooncop”, ale od tamtej pory rysujesz niemal wyłącznie krótkie formy i paski komiksowe. Nie brakuje ci pracy nad dłuższymi opowieściami?
Bardzo. Niedawno skończyłem „The Little Wooden Robot and the Log Princess”, ale to książeczka dla dzieci, ukaże się latem. Mam nadzieję, że w tym roku będę miał czas na pracę nad moim trzecim albumem. Przyznaję, że taka forma jest dla mnie bardzo trudna. Za każdym razem zastanawiam się, czy mój pomysł jest wart czasu i mojego, i czytelników. A jednocześnie uwielbiam to wyzwanie i chcę się go podjąć. Nad „Goliatem” i „Mooncop” pracowałem bardzo długo, co chwila zmagałem się z blokadą twórczą, więc odkładałem projekt na bok i wracałem do niego dopiero po jakimś czasie. Może więc ten nowy album powstanie gładko i bez przeszkód?
Masz w swojej bibliografii wiele wydawnictw z krótkimi komiksami, które dziś są już niedostępne. Planujesz ich wznowienie?
Byłoby wspaniale i planuję się tym zająć w przyszłości, choć to karkołomne zadanie. Wiele z tych wczesnych zbiorków opublikowałem we własnym zakresie. Dzięki temu miałem szansę eksperymentować z formatami książek. Niektóre były kieszonkowe, inne miał rozmiary wielkich albumów. Muszę wykombinować, jak je zmieścić w jednym zbiorze. Zwłaszcza że po latach sam czytam je z zaciekawieniem: niektóre nieźle się bronią, inne okazały się interesującymi porażkami. Fajnie będzie do nich wrócić.