Wieczna pełnia nad Seattle

„Green Arrow” dzięki serialowi stał się jednym z najpopularniejszych superbohaterów wydawnictwa DC Comics. Ale w tym albumie trudno doszukać się jego charyzmy.

Green Arrow, rys. Andrea Sorrentino, Egmont

Trzydzieści trzy. Przynajmniej tyle razy pojawia się na ilustracjach w „Green Arrow” Księżyc w pełni. Można powiedzieć, że w przypadku obszernego tomu – ponad 450 stron – to wcale nie tak wiele, ale doprawdy, tych pełni trudno nie zauważyć, stanowią bowiem często tło spektakularnych pojedynków. Monumentalna sylwetka bohatera lub łotra, który samą postawą sugeruje, że sprawy właśnie przybrały poważny obrót, doskonale wygląda na tle Księżyca, który nad Seattle – gdzie toczy się spora część akcji komiksu – najwyraźniej zawsze świeci okrąglutki jak plażowa piłka.

Zostawię jednak pełnię w spokoju, „Green Arrow” ma bowiem znacznie poważniejsze wady, choć przecież za ten konkretny album odpowiada duet wyjątkowo utalentowany. Kanadyjski scenarzysta Jeff Lemire (również rysownik, choć nie w przypadku tego albumu) to dziś jedna z najbardziej zapracowanych osób w branży – debiutował kilkanaście lat temu, a w ciągu dekady wyrósł na giganta, pracującego zarówno dla największych wydawców (Marvel, DC, Dark Horse, Image), jak i mniejszych, niezależnych oficyn.

Jego nazwisko to zazwyczaj gwarancja jakości, a serie takie jak „Czarny Młot”, „Łasuch” czy „Royal City” (wszystkie ukazały się w Polsce) bierzcie w ciemno. Włoski rysownik Andrea Sorrentino również należy do rozchwytywanych artystów: z Lemire’em zaczął współpracę właśnie przy „Green Arrow”, a od tamtej pory razem robili m.in. marvelowskiego „Staruszka Logana” i horror „Gideon Falls” (znajdziecie w nich oczywiście Księżyce w pełni, choć pojawiają się już z mniejszą częstotliwością).

Green Arrow, czyli Oliver Queen, startował w DC Comics z pozycji drugoligowego gracza. Inspirowany postacią Robin Hooda debiutował na łamach komiksów w 1941 r., lecz przez wiele lat nie był ulubieńcem fanów. Queen – w cywilu bogaty przedsiębiorca i właściciel firmy Queen Industries – był poniekąd słusznie uważany za mniej interesującą wersję Batmana. Z czasem jednak stał się znaczącą postacią w komiksowym uniwersum DC i ważnym członkiem Ligi Sprawiedliwości, zyskał wyraziste, lewicowe poglądy, doczekał się kilku interesujących opowieści (m.in. publikowany również w Polsce „Kołczan” ze scenariuszem Kevina Smitha). No a dziś – przede wszystkim dzięki serialowi „Arrow” – jest rozpoznawalny lepiej niż kiedykolwiek.

Gdy Lemire i Sorrentino przejęli prace nad „Green Arrowem”, serial telewizyjny był już popularny i zaczął wokół siebie budować własne uniwersum (czyli Arrowverse). Tymczasem DC Comics kilkanaście miesięcy wcześniej przeszło gruntowne odświeżenie, znane jako New 52 (u nas albumy wydawane pod tym szyldem ukazywały się jako „Nowe DC Comics”) – wszyscy superbohaterowie i wszystkie serie dostały nowe życie, by dostosować się do potrzeb rynku i czytelników. Takie relaunche są w dużych wydawnictwach normą, o czym doskonale zapewne wie większość fanów superherosów. Problem w tym, że to odświeżenie nie za bardzo się DC udało – wiele serii było źle przyjmowanych przez krytyków i czytelników. Dotyczyło to również „Green Arrowa”. I w takiej sytuacji przygody Olivera Queena dostali w swoje ręce Lemire i Sorrentino.

W latach 2013-14 ożywili podupadającą serię: na brak akcji w ich komiksie narzekać nie można. Queen miota się między Seattle a wyspą, na której narodził się jako Green Arrow (to ważny i raczej niezmienny element mitu tego bohatera: rozpieszczony dziedzic fortuny wskutek katastrofy ląduje na bezludnej wyspie, na której musi nauczyć się przetrwania w ekstremalnych warunkach). Okazuje się, że jego wypadek nie był wcale wypadkiem, ale częścią większego projektu, a origin story Olivera zyskuje mistyczny wymiar jako element wojny klanów znanych jako Outsiders. Zaś przywódcą jednego z tych klanów – oczywiście Klanu Strzały – był ojciec Olivera, rzekomo nieżyjący Robert Queen.

„Wojna Outsiderów” to co prawda tylko jedna z części zbiorczego tomu – w pozostałych Green Arrow walczy z różnego rodzaju przeciwnikami w Seattle, układa relacje ze współpracownikami i z siostrą Emiko (dziś w komiksach DC występuje jako Red Arrow i jest członkinią zespołu Młodych Tytanów, ale w przypadku lektury tego tomu nie ma to jeszcze znaczenia), o której istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. W ogóle „Green Arrow” ma w sobie jakiś posmak superbohaterskiej „Dynastii” – ciągle ktoś tu zmartwychwstaje albo wraca po latach, albo okazuje się członkiem rodziny. To nie jest praktyka obca popularnym komiksom, przez kilkadziesiąt lat istnienia zdążyły przetestować już chyba wszystkie chwyty fabularne i narracyjne. Ale w przypadku tego albumu nagromadzenie zdarzeń jest wyjątkowo ciężkostrawne.

Lemire, scenarzysta, który nie z takimi wyzwaniami potrafi sobie radzić, sprawia wrażenie, jakby źle się czuł w warunkach narzuconych przez DC Comics. Bardzo często powtarza mało oryginalne pomysły, takie jak cliffhangery na końcu każdego rozdziału: a to ktoś podąża ku nieuchronnej śmierci (by w następnym epizodzie się przed nią uratować), a to złol wchodzi na scenę z patetyczną przemową, że oto, bohaterze, nadchodzi twój kres, bądź okrzykiem „Pora na wojnę!”. Przez te 400 stron zdarzają się i świetne fragmenty, udane dialogi i ciekawe postaci (swoją drogą niektóre zaczerpnięte z serialu – jak John Diggle, pomagier Queena, początkowo stworzony na potrzeby telewizji, dzięki Lemire’owi doczekał się komiksowego wcielenia). Ale nawet najciekawsze i emocjonujące kawałki tracą impet, jeśli w środku scenarzysta zaserwuje przyciężkiego klocka w stylu: „Strzała rakietowa jest spięta z długodystansowym pociskiem naprowadzanym cieplnie. Na promieniu strzały umieściłam grot emitujący wyładowanie elektromagnetyczne”. Uff.

Przed kompletną porażką „Green Arrowa” ratują ilustracje Sorrentino. Dynamiczne, pomysłowe, świetnie zaplanowane. Włoch nie odwraca uwagi zbędnymi szczegółami, umiejętnie prowadzi wizualną narrację, jakimś cudem potrafi uwiarygodnić nawet te telenowelowe rozstania i powroty bohaterów. Świetnie też współpracuje z kolorystą Marcelem Maiolo – barwy w albumie są z reguły stłumione, co sprawia, że ilustracje tworzą niepokojący, klaustrofobiczny klimat. I jakoś łatwiej nawet zapomnieć o słabości Sorrentino do tych nieszczęsnych księżycowych pełni.

Green Arrow, scenariusz: Jeff Lemire, rysunki: Andrea Sorrentino, dodatkowe rysunki: Denys Cowan, Bill Sienkiewicz, przeł. Marek Starosta, Egmont Polska 2019, 3/6