Fabryka Garfield
Wymyślony przez Jima Davisa gruby pomarańczowy kocur od ponad 40 lat jest ikoną popkultury. Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego. A jednak wciąż do „Garfielda” wracamy.
To nie jest najlepszy czas, żeby kupować komiksy – chyba że macie szansę zamówić je bezpiecznie np. do paczkomatu (choć nie mam pojęcia, jak w warunkach zaostrzonej kwarantanny działać będą firmy kurierskie). Można jednak z ewentualnym zakupem poczekać kilka tygodni, a oczekiwanie umilić sobie, przeglądając paski o Garfieldzie w internecie – oficjalna strona Jima Davisa udostępnia wszystkie, które do tej pory powstały, a to grubo ponad 15 tys. odcinków. Od 19 czerwca 1978 r. codziennie nowy „Garfield”, w klasycznym dla prasowych stripów układzie (krótki, trzykadrowy pasek od poniedziałku do soboty, w niedzielę nieco większa historyjka).
Strip o tłustym, leniwym kocurze od wielu lat się nie zmienia. Od dekad żarty budowane są na tym samym schemacie: kocur albo się objada, albo przechodzi na (krótkoterminową) dietę, albo śpi. Znęca się nad psem Odiem i szydzi z życiowej nieporadności swojego opiekuna Jona. W tle pojawia się skromna galeria postaci: weterynarka Liz, przez wiele lat obiekt nieodwzajemnionej miłości Jona (a od jakiegoś czasu jego dziewczyna – w komiksach Davisa był to przełom kopernikański), kocica Arlene, słodki (i złośliwy) kocurek Nermal, rodzina i sąsiedzi Jona. Aha, i oczywiście pluszowy miś Pooky, ulubiona przytulanka Garfielda. Owszem, Davis wprowadza od czasu do czasu elementy otaczającej go rzeczywistości: bohaterowie zaczęli w którymś momencie korzystać z komputerów, internetu, potem ze smartfonów.
To wszystko tylko dekoracje. Świat komiksów o Garfieldzie to Ameryka z fantazji białego, średniozamożnego mieszkańca przedmieść, marzącego o spokoju, rodzinie i od czasu do czasu o grillu urządzonym w przydomowym ogródku. To świat, w którym bieżąca polityka, kwestie społeczne czy rasowe, a nawet problemy finansowe w ogóle nie są obecne. Z jednej strony to założenie, jakie przed laty zrobił Davis, który przyznawał, że niespecjalnie interesuje się takimi sprawami, a dzięki światopoglądowej neutralności komiksy o Garfieldzie mogą spodobać się znacznie większej liczbie odbiorców. Z drugiej – pozwala na bezpieczne unikanie ewentualnych wpadek. Paski o Garfieldzie powstają dziś ze sporym wyprzedzeniem, nie mogą więc być szybką reakcją na postępujące zmiany. Zresztą dziś nikt by chyba nie oczekiwał, że nagle Jon i jego kot zaczną komentować, powiedzmy, prezydenturę Donalda Trumpa.
„Garfield” nie ma w sobie filozoficznej melancholii „Fistaszków” (które były, swoją drogą, źródłem inspiracji dla Davisa), przenikliwego humoru „Calvina i Hobbesa”, satyrycznego spojrzenia na rzeczywistość, jakim cechuje się „Dilbert”. „Garfield” – trzeba to powiedzieć – jest po prostu nijaki. Przezroczysty. Zaskakująco rzadko zabawny – co samo w sobie nie musiałoby być przecież wadą – lecz nieoferujący zbyt wiele w miejsce humoru. Co więcej, jak sugerował przed laty dziennikarz magazynu „Slate”, dokładnie taki miał być. Od początku zaprojektowany był jako produkt marketingowy (Davis przyznawał to już w jednym z wywiadów na początku lat 80., mówiąc, że jego komiks to „świadoma próba wymyślenia popularnej, łatwo dającej się sprzedać postaci”). Wystarczyło kilka lat, by większość zysków artysta czerpał nie ze sprzedaży swojego komiksu do gazet, lecz z marketingu. W zasadzie dziś Davis nie potrzebowałby w ogóle pasków komiksowych, od lat sam ich nie rysuje (choć podobno wciąż wymyśla ich mikroskopijne fabułki), powierzając to zadanie swoim asystentom.
Ta przezroczystość pozwala jednak odkryć w komiksach Davisa drugie dno. Stworzony przez Dana Walsha projekt Garfield minus Garfield zbiera paski, z których usunięto Garfielda i inne zwierzaki, zostawiając Jona samego z jego myślami i dziwacznymi pomysłami. „To podróż w głąb umysłu wyalienowanego młodego everymana, który toczy skazaną na klęskę walkę z samotnością i depresją na cichych amerykańskich przedmieściach”, opisuje Walsh swoją stronę. A przerobione przez niego paski bywają naprawdę przejmująco smutne. Swoją drogą Davis bardzo docenił tę koncepcję i za jego zgodą ukazał się nawet książkowy wybór „Garfielda bez Garfielda”.
W swoim czasie pomysły na fotoszopowanie Garfielda pojawiały się bardzo często: a to z pasków usuwane były jedynie myśli zwierząt, „Farfield Remix” Teda Millsa polegał na zastąpieniu rysunkowego kocura zdjęciem prawdziwego kota, był też projekt „Garfield minus Jon”, wreszcie pojawiła się strona Square Root of Minus Garfield, gdzie pojawiały się wszelkie możliwe przeróbki („Garfield minus Garfield minus Jon”, w najbardziej radykalnej wersji pozostawiający jedynie tło oryginalnego paska), remiksy (np. Garfield wklejany do pasków o Calvinie i Hobbsie) i pastisze. Spośród projektów ultranerdowskich najbardziej ujął mnie chyba Garfield Minus Garfield Minus Jon Plus Jon, w którym nie ma już zwierząt, a Jona zastąpił znany ze „Strażników” Dr Manhattan (czyli Jon Osterman).
Więc może i Garfield jest nudny, mało zabawny, a jego status popkulturowej ikony należy mu się raczej przez zasiedzenie, a nie za jakość. A jednak wciąż i wciąż do niego wracamy. Mimo tych licznych wariacji kochamy go takiego, jakim jest. Gdy Davis w zamierzchłych czasach sam próbował jeszcze drobnych eksperymentów (np. rozciągał historyjkę na kilka kolejnych pasków lub próbował zmiany nastroju, jak w jednym z rozpisanych na kilka dni epizodów halloweenowych), raczej nie spotykało się to z aprobatą czytelników.
Przyznaję, że sam mam słabość do komiksów Davisa (co tłumaczy nieco zawyżoną ocenę albumu). Trochę niewytłumaczalną, choćby dlatego, że jako zagorzały psiarz mam artyście trochę za złe bezceremonialny sposób, w jaki traktowany jest Odie (a bardzo niewiele odcinków stara się w jakiś sposób zrehabilitować tego zwierzaka). Jakby uwielbienie, jakim darzyłem pomarańczowego kota we wczesnym dzieciństwie – choć wtedy podziwiałem go przede wszystkim w formie pluszowych zabawek, oglądanych w katalogach zachodnioniemieckich sklepów wysyłkowych – przełożyła się na późniejszą sympatię do komiksowych pasków.
W Polsce oczywiście Garfield jest obecny od lat – ukazywały się małe książeczki, w których paski były drukowane w pionowym układzie (pomysł pochodził bodajże z angielskich wydań, Davis podobno go nie znosi), były zeszyty wydawane przez TM-Semic, a w swoim czasie odcinki „Garfielda” drukowała prasa codzienna (na pewno „Gazeta Wyborcza”, ale być może także inne tytuły). „Tłuste kocie trójpaki” wydawane przez Egmont wreszcie – co ważne dla kolekcjonerów – zbierają wszystkie paski w kolejności chronologicznej. Zwłaszcza początkowe tomy były okazją do obserwacji, jak zmieniał się styl rysunków Davisa, jak pojawiały się kolejne postaci. Wydany niedawno siódmy „Trójpak” to już Garfield ustabilizowany, taki, jakiego doskonale znamy dziś. Tu już nie ma miejsca na zaskoczenia, wpadamy w naturalny dla tego komiksu rytm odmierzany kolejnymi świętami (każdy „Trójpak” to z grubsza półtora roku pasków), urodzinami Garfielda, dietami, nieudanymi randkami Jona. Stabilizacja, nuda, przezroczystość klasy średniej. Ale czasami trudno się od tego świata uwolnić.
A dziś – miejmy nadzieję, że na krótko – komiksy Davisa okazały się nieoczekiwanie aktualne. Samotny Jon, znudzony i zdesperowany, to portret człowieka, który z trudem znosi izolację. Odcięty od innych (owszem, w niektórych odcinkach odwiedza rodzinę lub jeździ na wakacje, ale z reguły spędza czas ze swoimi zwierzętami), pogrąża się w lekkim szaleństwie, wymyślając raczej nieortodoksyjne rozrywki: „Myślę czasem, że moje życie jest porażką. Że jestem niedorajdą i nudziarzem. Ale potem wyciągam swoją kolekcję kłaczków i wiem, że warto było”. Jeśli z „Garfielda” płynie jakaś nauka na czas kwarantanny, to z pewnością taka: nie bądźcie jak Jon.
Garfield. Tłusty koci trójpak, tom 7, scenariusz i rysunki: Jim Davis, przeł. Piotr W. Cholewa, Egmont, 4/6