Mordercą (nie) jest kamerdyner
„Klub detektywów” to pyszna zabawa konwencją klasycznej powieści kryminalnej. Idealna lektura na lato.
Klub Detektywów istniał naprawdę. To znaczy do dziś istnieje, ale nas, jako czytelników komiksu francuskiego artysty Jeana Harambata, interesują początki tego stowarzyszenia, czyli przełom lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Założony w 1928, a formalnie działający od 1930 r. Klub Detektywów (Detection Club) zrzeszał autorów powieści kryminalnych, którzy spotykali się na przyjacielskich dyskusjach, opracowali – a konkretnie zrobił to Ronald Knox – pisarski dekalog (jedno z przykazań brzmiało: „W historii nie może występować żaden Chińczyk”), a od czasu do czasu pisali wspólnie powieści lub opowiadania. Od początku do klubu należało kilkadziesiąt osób (wśród nich Alan Alexander Milne, który zanim napisał „Kubusia Puchatka”, popełnił m.in. powieść kryminalną), a do fabuły swojego komiksu Harambat z tej gromady wybrał siedmioro. I to same znakomitości: G.K. Chestertona (który był również pierwszym przewodniczącym klubu), Agathę Christie, Dorothy L. Sayers, Baronową Orczy, Johna Dicksona Carra, A.E.W. Masona oraz Ronalda Knoxa.
Harambat dość swobodnie poczyna sobie z chronologią: choć akcja toczy się w 1930 r., cytuje się tu „Morderstwo w Orient Ekspresie” (wydane dopiero cztery lata później), natomiast odgrywający ważną rolę Carr dołączył do klubu dopiero w 1936. Odnotowuję to jednak wyłącznie dla porządku, bo komiks to czysta fantazja, w której znaczące funkcje pełnią m.in. robot rozwiązujący kryminalne zagadki oraz mechaniczny ptak doręczający listy.
Pisarska siódemka zostaje wezwana przez ekscentrycznego miliardera Rodericka Ghylla, mieszkającego na wyspie u wybrzeży Kornwalii. „Przybywajcie i weźcie udział w odrodzeniu się literatury kryminalnej”, głosiło zaproszenie, któremu pisarskie sławy odmówić nie mogły. Owym odrodzeniem ma być wspomniany robot Eric, bezbłędny w odgadywaniu zagadek kryminalnych na podstawie kilku poszlak. Roboty, zdaniem Ghylla, już wkrótce będą usługiwać ludziom, ale szybko zyskają świadomość i staną się także twórcami i pisarzami. Fantazja ekscentryka nie doczeka się jednak spełnienia: Ghyll ginie w tajemniczych okolicznościach, Eric oskarża o zabójstwo sam siebie, a najwięksi pisarze kryminalni świata muszą zmierzyć się z prawdziwą zagadką morderstwa (jako że w winę robota nikt nie wierzy).
Uwaga Harambata skupia się przede wszystkim na śledczym duecie, który tworzą Christie z Chestertonem – ale nie ma w tym nic dziwnego, ich twórczość do dziś jest popularna i pewnie najlepiej zniosła próbę czasu (niedawno w Polsce ukazały się komiksowe adaptacje powieści Christie, a wydawnictwo Egmont już planuje kolejne tomy). Ale cała fabuła jest przede wszystkim przewrotną, pełną humoru grą z konwencją powieści kryminalnej. Harambat łamie chyba wszystkie reguły ustanowione przez Knoxa, myli tropy lub podrzuca znienacka nowe, odwołuje się przy tym nie tylko do kryminalnych arcydzieł – od Poego po Conan Doyle’a – lecz również do prozy Karela Čapka czy dramatów Szekspira.
„Powieść kryminalna jest jak gra planszowa, w ramach której czytelnik nie mierzy się z przestępcą, ale z autorem!”, mówi Chesterton i komiks Harambata jest też tego rodzaju erudycyjną grą zaskoczeń. Niby błahostka, ale pysznie podana, na dodatek narysowana z lekkością udanej karykatury. Nie zdziwię się, jeśli po lekturze „Klubu Detektywów” najdzie Was ochota na ponowne spotkanie z Herkulesem Poirot lub księdzem Brownem.
Klub Detektywów (Le Detection Club), scenariusz i rysunki: Jean Harambat, przeł. Paweł Łapiński, Marginesy, 4/6