Spider-Man dla wtajemniczonych

Nowy film o Spider-Manie i wydany przed kilkoma tygodniami komiks „Spider-Man: Historia życia” mają ze sobą wspólnego coś więcej niż tytułową postać. Przede wszystkim wymagają komiksowej wiedzy. Nie da się cieszyć nimi w pełni, nie znając wcześniejszych losów nowojorskiego superbohatera.

Tom Holland w filmie „Spider-Man: Bez drogi do domu” (UIP)

„Spider-Man: Bez drogi do domu” to trzeci pełnometrażowy film o Spider-Manie zrealizowany w ramach Marvel Cinematic Universe. Zaczyna się z grubsza tam, gdzie zakończyła się poprzednia część („Daleko od domu”): J. Jonah Jameson ujawnia światu prawdziwe nazwisko bohatera (którego sam uważa za złoczyńcę i zagrożenie bezpieczeństwa publicznego), zamieniając życie Petera Parkera i jego bliskich w medialne piekło. Peter prosi o pomoc Doktora Strange’a, by ten sprawił, że świat zapomni o tożsamości Spider-Mana, ale miesza przy rzucanym przez maga zaklęciu i od tej pory wszystko idzie nie tak. W świecie Petera pojawiają się postaci z równoległych wymiarów, m.in. Doctor Octopus, Green Goblin oraz Electro – krótko mówiąc, złoczyńcy, którzy pojawiali się w poprzednich seriach filmowych o Spider-Manie, grani zresztą przez tych samych co wówczas aktorów (odpowiednio: Alfreda Molinę, Willema Dafoe i Jamiego Foxxa). Co więcej, na ekranie role Spider-Manów powtarzają także Tobey Maguire i Andrew Garfield. A wszystko to jest możliwe dzięki koncepcji multiwersum, od wielu lat rozwijanej w komiksach Marvela – istnieją równoległe wszechświaty i rzeczywistości, w których wydarzenia toczą się własnym torem. I czasami płaszczyzny tych światów się przenikają – w przypadku „Bez drogi do domu” na skutek zaklęcia Doktora Strange’a. I choć brzmi to pozornie na skomplikowaną układankę, film Jona Wattsa ideę multiwersum upraszcza i wykłada dość klarownie. Zresztą już wcześniej poradziła sobie z podobnym problemem fenomenalna oscarowa animacja „Spider-Man Uniwersum”.

„Spider-Man: Bez drogi do domu” to bardzo porządne superbohaterskie kino – bez wątpienia najlepsza tegoroczna odsłona Marvel Cinematic Universe – zrealizowane z duszą, pasją i poczuciem humoru. Jakość, do której twórcy MCU (w każdej postaci, czy kinowej, czy serialowej) zdążyli już dawno widzów przyzwyczaić. Jak zawsze emocje są tu skrupulatnie odmierzone: jest miejsce na napięcie, na śmiech i na łzy. Aktorzy nie zawodzą – między Tomem Hollandem i Zendayą jest prawdziwa chemia, fajnie znów zobaczyć Maguire’a i Garfielda w spider-kostiumach, zresztą także gwiazdorzy w rolach złoczyńców chyba bawili się na planie nieźle, wracając do superbohaterskiego uniwersum po tylu latach. Nie potrafię jednak pozbyć się wrażenia, że kolejne filmy MCU – zwłaszcza te będące kolejnymi sequelami – w coraz większym stopniu przeznaczone są dla wiernych widzów całego cyklu (a także – jak już wiemy – filmów wcześniejszych), zdolnych do rozszyfrowania piętrzących się odwołań, aluzji, autocytatów. Coraz więcej w tych fabułach easter eggs przeznaczonych dla fanów. Oczywiście jako jeden z nich bardzo się z tego cieszę, nowy „Spider-Man” na tym poziomie meta bywa zachwycający. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że okazjonalny widz produkcji superbohaterskich po prostu pewnych wątków nie zrozumie. Ktoś, kto nie jest choćby pobieżnie obeznany z marvelowskimi komiksami i nie oglądał na Netfliksie serialu „Daredevil”, nie będzie wiedział, jak ważną sceną jest krótka sekwencja, w której pojawia się niewidomy prawnik Matt Murdock. Kto nie oglądał przed laty „Spider-Manów” z Maguire’em lub tych późniejszych z Garfieldem, traci sporą część żartów związanych z ekranową interakcją trzech Peterów Parkerów. I tak dalej. Fabuła nie staje się przez to mniej klarowna, ale MCU coraz bardziej zamienia się w nerdowski projekt, w którym żeby się nie pogubić, trzeba ogarniać coraz więcej materiału. I to nie tylko filmy, lecz również seriale na (wciąż w Polsce niedostępnym) Disney+. A i znajomość seriali Netfliksowych, z „Daredevilem” na czele – zawsze związanych z MCU, ale funkcjonujących na jego uboczu – też okazuje się przydatna.

„Spider-Man: Historia życia”, rys. Mark Bagley (Story House Egmont)

Podobnie nerdowskim projektem okazał się komiks Chipa Zdarsky’ego i Marka Bagleya „Spider-Man: Historia życia”. Pomysł był bardzo obiecujący: oto opowiedziana w wyrazistych epizodach biografia Petera Parkera, który jako nastolatek został w 1962 r. ukąszony przez radioaktywnego pająka, a dzięki zdobytej w ten sposób mocy stał się Spider-Manem. I o ile w regularnej serii komiksowej Parker jest wiecznie młody (choć nie zawsze jest nastolatkiem), idea Zdarsky’ego opiera się na tym, że bohaterowie serii starzeją się wraz z upływem czasu: w finałowych scenach, których akcja toczy się w 2019 r., Parker jest już po siedemdziesiątce (choć dzięki swojej mocy wciąż w formie). W tle dzieje się historia Stanów Zjednoczonych – m.in. wojna w Wietnamie i zamach na World Trade Center – a do tego Zdarsky i Bagley wplatają w fabułę elementy klasycznych opowieści o Spiderze, a także zaczerpnięte z nich cytaty (tekstowe i wizualne).

Na nieco zbliżonym koncepcie – z fabułą rozciągniętą na całe dekady i starzejącym się bohaterem – opierał się klasyczny dziś album „Marvels”, pokazujący największe wydarzenia w historii uniwersum z punktu widzenia zwykłego człowieka – zafascynowanego superbohaterami, a jednocześnie czującego przed nimi lęk i respekt. Scenarzysta tamtego albumu Kurt Busiek również inkrustował swoją opowieść licznymi cytatami z komiksowej klasyki. Ale geniusz tego pomysłu polegał na tym, że czytelnik, który nie znał oryginalnych opowieści, do których odwoływał się scenariusz „Marvels”, mógł jeszcze łatwiej wczuć się w rolę postronnego obserwatora, dla którego obserwowanie walk toczonych przez Avengersów na ulicach Nowego Jorku było niczym przyglądanie się pojedynkom bogów. Zaawansowani nerdowie mieli w rękach album, w którym niemal każda plansza przynosiła jakiś trop do odkrycia, za to początkujący czytelnicy dostawali do rąk album piękny (ze wspaniałymi ilustracjami Alexa Rossa) i pozwalający poczuć, jak rodzi się fascynacja superbohaterami.

Tymczasem komiks Zdarsky’ego – skądinąd bardzo utalentowanego scenarzysty, autora m.in. bieżącej serii o Daredevilu – odbiorcom mało zaawansowanym nie ma zbyt wiele do zaoferowania (poza świetnymi okładkami oryginalnej serii, też autorstwa Zdarsky’ego, tu przedrukowanymi jako strony tytułowe kolejnych rozdziałów). Bez wiedzy na temat licznych wrogów i sojuszników Petera, bez lektury choćby najważniejszych fabuł (takich jak „Ostatnie łowy Kravena”, „Tajne wojny” czy „Wojna domowa”) właściwie nie ma po co sięgać po „Historię życia”, bo zmieni się ona w ciąg niezbyt czytelnych, chaotycznych zdarzeń z dziesiątkami postaci pojawiającymi się na drugim planie czasem tylko w paru kadrach. Owszem, album sprawdza się do pewnego stopnia jako spojrzenie na to, jaki wpływ na herosa ma „superbohaterska „służba” – i jak zmienia jego psychikę wielka odpowiedzialność wiążąca się z wielką mocą. Ale to za mało, by polecić jego lekturę bez cienia wątpliwości.

Spider-Man: Historia życia (Spider-Man: Life Story), scenariusz: Chip Zdarsky, rysunki: Mark Bagley, przeł. Bartosz Czartoryski, Story House Egmont 2021, 3/6

Spider-Man: Bez drogi do domu (Spider-Man: No Way Home), reż. Jon Watts, USA 2021, dystrybucja: UIP, 4/6