„Thor: Miłość i Grom”: śmierć bogom
Nowa odsłona przygód Thora to Marvel Cinematic Universe w najlepszym wydaniu: przebojowe, dowcipne, wzruszające widowisko, nakręcone z szacunkiem i dystansem do komiksowego oryginału. Taika Waititi wie, jak robić takie filmy.
Kilka ładnych lat temu byłem przekonany, że MCU nie potrzebuje zbyt charyzmatycznych, wizjonerskich reżyserów. Do utrzymania wysokiego poziomu wystarczali solidni rzemieślnicy, realizujący spójną wizję producenta Kevina Feige’a. Gdy za filmy brali się twórcy z nieco wyższej ligi, to albo zawodzili, jak Kenneth Branagh w przypadku pierwszego „Thora” (inna sprawa, że Branagh z hollywoodzkimi superprodukcjami nie radzi sobie najlepiej), albo wycofywali się z kontraktu, jak Edgar Wright, który pracował przez jakiś czas nad „Ant-Manem” (i przyznaję, że nie doceniłem wówczas talentu Jamesa Gunna, twórcy „Strażników Galaktyki”). Także dziś ta zasada niestety czasami działa – Chloé Zhao jest wspaniała, ale jej „Eternals” to jedna z najsłabszych odsłon MCU – lecz jednak Disney nie waha się powierzyć reżyserii twórcom wyrastającym ponad poziom rzemieślniczy, wnoszącym do ściśle ustanowionych reguł świeże, nowe, nieortodoksyjne spojrzenie. Tak zrobił Gunn ze „Strażnikami…”, Ryan Coogler z „Czarną Panterą” i rzecz jasna Taika Waititi z „Thorem”. (Swoją drogą, to chyba dobre miejsce na wyznanie, że „Unbeatable Squirrel Girl” w reżyserii Grety Gerwig najbardziej bym chciał zobaczyć).
W 2017 r. filmem „Thor: Ragnarok” Waititi udowodnił, że można komiksowy materiał potraktować z jeszcze większym dystansem i ironią niż we wcześniejszych filmach MCU (w których przecież humoru nie brakowało), zachowując jednocześnie spójność z innymi filmami. „Ragnarok” był komedią w jeszcze większym stopniu niż „Strażnicy Galaktyki”, a przecież był również emocjonującym widowiskiem z odpowiednio dawkowanym napięciem i grozą. W „Miłości i Gromie” nowozelandzki reżyser idzie jeszcze dalej: to film bardziej zabawny, bardziej absurdalny, lecz zarazem bardziej poważny i przejmujący. I nie ma w tym paradoksu, bo Waititi tak umiejętnie potrafi poukładać wszystkie elementy, że nawet nie zauważamy, kiedy przeskakujemy od śmiechu do wzruszenia, od slapstickowej komedii do horroru.
Fabuły zbytnio streszczać nie należy, żeby nie psuć zabawy, ale parę zdań się może przydać. Po wydarzeniach z filmu „Avengers: Koniec gry” Thor przemierza kosmos wraz ze Strażnikami Galaktyki. W pewnym momencie musi jednak przerwać tę podróż, gdy dowiaduje się, że stał się celem Gorra Bogobójcy, który w zemście za śmierć córeczki przysiągł, że zgładzi wszystkich bogów wszechświata. W Nowym Asgardzie – ziemskiej siedzibie Asgardczyków, będącej jednocześnie dochodowym muzeum/parkiem rozrywki – ku swojemu zaskoczeniu spotyka innego Thora. A w zasadzie inną Thor – młotem Mjolnirem włada teraz bowiem Jane Foster, dawna ukochana Thora. Z pomocą jej, Walkirii oraz wiernego przyjaciela Korga Thor rusza do walki z Gorrem Bogobójcą.
Taika Waititi zrobił to, co potrafi najlepiej: wziął na warsztat popularny komiksowo-fantastyczny schemat i przerobił go na błyskotliwe, pełne werwy widowisko, naładowane licznymi atrakcjami, aluzjami i ukłonami w stronę fanów, choć szczęśliwie nie jest to ten poziom nerdowskiego zaangażowania, który uczyniłby ten film nieczytelnym dla osób, które komiksów nie znają. Tę miksturę Waititi doprawia odrobiną ejtisowej nostalgii (głównie za sprawą kawałków Guns N’Roses na ścieżce dźwiękowej i stylizacją napisów końcowych na loga hardrockowych kapel), swoje dorzucają znakomici aktorzy (do stałej obsady dołączyli Christian Bale w roli Gorra i Russell Crowe w brawurowym epizodzie Zeusa) oraz Szczękacz i Zgrzytacz, czyli kozy, którymi Thor zostaje w pewnym momencie obdarowany. A chwilami show kradnie Stormbreaker, topór Thora, zazdrosny o Mjolnira. Taki to film.
Jasne, „Thor” bywa przy tym wszystkim sztubacki, rozkosznie głupawy, nieokiełznany (Waititi chciał chyba w nim zmieścić jeszcze więcej niespodzianek, skoro rzekomo z ostatecznej wersji wypadły sceny nakręcone z udziałem Jeffa Goldbluma, Petera Dinklage’a i Leny Headey) – ale jak w zasadzie cały projekt MCU jest produktem dla widzów_ek mających w sobie spore pokłady nastoletniego entuzjazmu wobec bezpretensjonalnej rozrywki.
Thor: Miłość i Grom (Thor: Love and Thunder), reżyseria: Taika Waititi, obsada: Chris Hemsworth, Natalie Portman, Christian Bale, Tessa Thompson, Taika Waititi, Russel Crowe. USA 2022, dystrybucja: Disney. 5/6
Komentarze
do kina nie pojde, ale tak,
thor byl moim ulubionym komiksem w latach 70-tych ub.tysiaclecia…
wszystko sie tam zgadzało:
przybywał z innej planety (zgniły zachód) i wymachiwał młotkiem ( jurny wschód);
ta synteza bardzo mi sie podbała i okazała sie nawet prorocza,
no bo kto tym młotem(nadal) wymachuje?