„Sandman”: Koszmary też mogą śnić
Nadaję do państwa z urlopu, ale sprawa jest poważna. Na Netfliksie pojawiła się ekranizacja komiksu niemożliwego do zekranizowania. Tak się przynajmniej wydawało do niedawna.
Nie mam wątpliwości, że „Sandman” podzieli widzów. Przynajmniej tych, którzy znają komiks Neila Gaimana. Nie będę tu przypominał, jak długo trwały przygotowania do ekranizacji tej znakomitej serii – początkowo jako filmu, dopiero później jako serialu, co było w oczywisty sposób słuszną decyzją. Filmowy format – choćby w Jacksonowskim stylu, rozbijający całość na trzy gigantyczne produkcje – nie byłby w stanie udźwignąć materiału zawartego w „Sandmanie”. Serial może za to korzystać z bogactwa wątków, rozwijać historie poboczne, poświęcić bohaterom tyle czasu, ile trzeba, a na dodatek – również w ślad za oryginałem – zmieniać tonacje, przeskakiwać od gotyckiego horroru do urban fantasy i dramatu psychologicznego, dorzucić tu kilka scen wyciskających łzy, w innym miejscu doprawić slapstikowym humorem. W komiksie działało to perfekcyjnie i działa wciąż, nawet jeśli po latach oprawa graficzna pierwszych odcinków serii wydaje się nieco archaiczna. (Mały coming out: o ile uważam „Sandmana” za komiks wybitny, o tyle ilustracji Sama Kietha z pierwszych epizodów nie trawię, dopiero z czasem ilustracje w tej serii dorosły do poziomu scenariusza).
Serialowa adaptacja robi więc to, co powinna, żeby w ogóle mieć szansę na sukces: dość wiernie podąża tropem wytyczonym przez scenariusz komiksu, cytuje w całości albumowe dialogi, nawet tytuły poszczególnych odcinków są zaczerpnięte z tytułów komiksowych zeszytów serii. Pierwszy sezon jest więc ekranizacją dwóch zbiorczych tomów „Sandmana” (w wydaniu dziesięciotomowym): „Preludiów i nokturnów” oraz „Domu lalki”. Opowiada historię pojmania Sandmana – dla zupełnie niewtajemniczonych: Morfeusza, personifikacji snu i władcy marzeń sennych – przez okultystę Rodericka Burgessa i jego późniejszą ucieczkę z niewoli, próbę odbudowania zrujnowanego przez lata Śnienia (czyli domeny Morfeusza), wreszcie dwie ważne historie: poszukiwania Johna Dee (szaleńca, który skradł należący do Sandmana rubin) oraz polowania na Koryntczyka, ucieleśniony koszmar senny, który wyrwał się na wolność pod nieobecność Władcy Snów. Może dla kogoś, kto nie zna komiksów Gaimana, brzmi to zawile, ale serial układa te wątki w sensowną i logiczną całość – oczywiście na ile można mówić o logice opowieści z pogranicza snu i jawy, realizmu i zmyślenia, horroru i baśni.
Oczywiście zmian w scenariuszu względem komiksu jest całe mnóstwo: najważniejszą jest zapewne przeniesienie akcji toczącej się w świecie rzeczywistym do współczesności (co oznacza, że Sandman spędził w niewoli nie 70 lat z okładem, a ponad wiek) oraz wyeliminowanie wszystkich oczywistych nawiązań do komiksów z wydawnictwa DC Comics (czyli – w przeciwieństwie do oryginału – nie pojawiają się tu w epizodach superbohaterowie tacy jak Superman). Trudno to jednak uznać za wadę. Owszem, może fajnie byłoby znów zobaczyć Matta Ryana w roli Johna Constantine’a, współczesnego maga, ale serial o tej postaci jest częścią Arrowverse, prawa należą do innego nadawcy, zresztą byłoby to niepotrzebne kombinowanie. Bo „Sandman” powinien się bronić samodzielnie, a nie poprzez nawiązania do innych produkcji serialowych.
No właśnie, pytanie, czy się broni.
Moim zdaniem tak. Nie wszystko się udało, chwilami siada tempo, zdarza się, że filmowa forma odbiera opowieści pewną umowność, która idealnie pasowała do komiksu, ale ożywiona na ekranie razi sztucznością. Zresztą to samo dotyczy niektórych projektów fantastycznych istot: to nie jest wyłącznie kwestia efektów specjalnych, lecz przede wszystkim tego, że Sam Kieth kiedyś je tak właśnie narysował. A pod kątem wizualnym „Sandman” również stara się być blisko oryginału. Przyznaję, że po pierwszych dwóch, trzech epizodach nie byłem przekonany. A jednak powoli wciągnąłem się w ten świat, porównywałem (pobieżnie) obejrzane odcinki z komiksami, aż dziesięć epizodów minęło, a teraz czekam na więcej. Zresztą podobnie miałem z lekturą dzieła Gaimana: po pierwszej części „Preludiów i nokturnów” (stare wydania były podzielone na większą liczbę woluminów niż edycje deluxe, które teraz ukazują się ponownie) nie miałem wrażenia obcowania z arcydziełem, ale kolejne tomy udowadniały mi, w jak wielkim byłem błędzie.
Serialowy „Sandman” kupił mnie rolą Toma Sturridge’a – nawet jeśli bardziej przypomina młodego Gaimana niż komiksowego Morfeusza – wyciszoną, statyczną, zimną, a przecież odsłaniającą chwilami, ukradkiem bardziej ludzkie oblicze Snu. Bardzo dobry jest Boyd Holbrook jako Koryntczyk (czy to nie o tę rolę starał się swego czasu Bartosz Bielenia? też by pasował). Kraby Howell-Baptiste jest wymarzoną Śmiercią. I świetnie wypadają mniejsze lub większe gwiazdy w epizodach: Charles Dance jako Burgess, Gwendoline Christie jako Lucyfer, Stephen Fry jako Gilbert, a przede wszystkim doskonały David Thewlis w roli Johna Dee – fizycznie nie przypomina ohydnej postaci z komiksu, ale dzięki temu jest jeszcze bardziej przerażający.
Ale tym, co ostatecznie przekonało mnie do serialu, jest to samo co wywołało ten efekt w przypadku komiksu: pojedyncze sceny, epizody, urywki, które uzupełniają całość. Odcinek „Odgłos jej skrzydeł” – w którym Sandman po raz pierwszy na ekranie spotyka Śmierć, swoją siostrę, i razem wędrują przez miasto, kiedy on próbuje zrozumieć jej czułość wobec ludzi, to fantastyczny, nawet jeśli ckliwy kawałek kina. Na dodatek został perfekcyjnie uzupełniony opowieścią o relacjach Morfeusza i Hoba Gadlinga, człowieka, który marzył o nieśmiertelności. „24/7”, epizod, w którym John Dee miesza w umysłach bywalców podrzędnego dinera, to jeden z lepszych serialowych horrorów ostatniego czasu. W ogóle zaletą „Sandmana” jest to, że nie próbuje na siłę ironizować, wzbogacać treści komiksu o dodatkowe popkulturowe odniesienia (i tak jest ich tam mnóstwo), śmieszkować bez potrzeby – choć większą rolę, służącą objaśnianiu akcji i rozładowywaniu napięcia, ma tu kruk Mateusz, towarzyszący głównemu bohaterowi.
„Sandman” nie jest arcydziełem, ale dał mi więcej, niż mogłem się spodziewać. Powtórny seans – a mam zamiar go sobie urządzić, żeby jeszcze dokładniej się przyjrzeć wykreowanemu na ekranie światu – być może dołoży mi wątpliwości albo rozwieje wstępny entuzjazm.
Na razie spróbujcie się sami zmierzyć z „Sandmanem”, warto, nawet jeśli odrzucicie go po pierwszym odcinku.
Słodkich koszmarów.
Sandman (The Sandman), sezon 1, 10 odcinków, Netflix