„Hitman”: Kto przyjmie zlecenie na Jokera?

Dawno, dawno temu Irlandczyk Garth Ennis był jednym z moich ulubionych scenarzystów komiksowych. W czasach gdy ukazywały się pierwsze polskie wydania jego autorskich projektów – przede wszystkim „Pielgrzyma” i „Kaznodziei” – a na naszym rynku komiksowym wciąż były wielkie luki do wypełnienia (ciągle są, jednak znacznie mniejsze niż kilkanaście lat temu). Scenariusze Ennisa, brutalne, cyniczne, przesycone ironią, ale czasem zaskakujące empatią i autentyczną troską o bohaterów, były powiewem świeżości. Uwielbiałem rzeczy pisane przez Neila Gaimana czy Alana Moore’a, intertekstualne, pełne odniesień też do pozakomiksowej kultury, ale równie ważne były te pełne mięsa, pulpowe, balansujące na krawędzi szaleństwa historie rozrywkowe. Coś, co robił Alan Grant w serii o Lobo, czy właśnie Ennis.

Dziś ta fascynacja komiksami Irlandczyka w znaczącym stopniu wygasła. „Kaznodzieję” wciąż uważam za arcydzieło, ale do innych tytułów raczej nie mam ochoty wracać. Z perspektywy czasu widać coraz lepiej, że Ennis w zasadzie od zawsze pisze ten sam komiks, niezależnie od tego, czy to wojenna farsa w stylu „Adventures in the Rifle Brigade”, czy historia o prostytutce obdarzonej supermocą („Pro”), czy jego wersje „Punishera”, „Hellblazera” i kilku innych tytułów z mainstreamowych wydawnictw. To nie musi być wada, zwłaszcza że Ennis bywa bardzo błyskotliwy. Chodzi raczej o to, że po przeczytaniu kilku albumów wiadomo, jakich trików, fabuł, a nawet żartów można się spodziewać. Powtórkowa lektura „Hitmana” – materiał zawarty w pierwszym zbiorczym tomie ukazał się przed laty w dwóch trade’ach wydanych przez nieistniejącą już Mandragorę – mnie w tym przekonaniu tylko utwierdziła. I dała pełne spektrum czytelniczych emocji: od rozczarowania po akceptację. Taki odpowiednik spotkania ze starym kumplem, którego nie widziało się od lat, niewiele was już łączy, ale w sumie, po niezręcznej próbie zagajenia rozmowy, okazuje się, że fajnie posłuchać wspomnień z dawnych czasów.

„Hitman”, rys. Carlos Ezquerra, Steve Pugh / Egmont Polska

Dla tych, którzy „Hitmana” nie znają, krótkie wprowadzenie. Płatny zabójca Tommy Monaghan był zwyczajnym cynglem, jakich wielu w Gotham City, ale gdy został ugryziony przez przybysza z kosmosu, jego ciało i umysł się zmieniły. Teraz Tommy musi ukrywać oczy przypominające czarne dziury za ciemnymi okularami, ale co ważniejsze, ma zdolność telepatii i rentgenowski wzrok, co bardzo ułatwia mu pracę. Nie zmieniły się za to jego cyniczne poczucie humoru, dystans do świata i generalna skłonność do brawury, które w zasadzie również ułatwiają mu pracę. A dzięki zdolnościom Tommy jest jednym z nielicznych na świecie zabójców przyjmujących zlecenia na metaludzi.

Garth Ennis uwielbia w swoich komiksach igrać ze schematami opowieści superbohaterskich. Kpi z nich w żywe oczy, analizuje podwójną moralność herosów, zastanawia się, czy obdarzeni niezwykłymi mocami ludzie rzeczywiście tak chętnie poświęcaliby się czynieniu dobra, czy raczej próbowaliby wykorzystać przewagę nad innymi na własną korzyść. Nawet dwadzieścia parę lat temu nie był to w komiksach nowy temat, ale Ennis potrafił go sprzedać w świeży i bezkompromisowy sposób. Do ściany doszedł w „Chłopakach”, a wcześniej w (bardzo słabym) one-shocie „The Punisher Kills the Marvel Universe”. W „Hitmanie” musiał trzymać się wytycznych superbohaterskiego uniwersum DC Comics. Seria Ennisa nie była alternatywną wersją tego świata, lecz częścią oficjalnego kontinuum, więc Tommy może spotkać się z Batmanem – co zresztą zapowiada już okładka pierwszego tomu – ale nie może go zabić. Podobnie jest z całą resztą komiksowych postaci. Pojawiają się czasami w tle, lecz odgrywają marginalną rolę. Działa to w obie strony: Tommy porusza się po Gotham City, jednak jego wpływ na kształt uniwersum DC jest także znikomy, a złoczyńcy, z którymi walczy, to w gruncie rzeczy nawet nie druga liga, a co najwyżej podrzędna okręgówka (nie chodzi o ich moce, raczej o czytelniczą atrakcyjność).

Wiele rzeczy „Hitmanowi” nie służy. Otwierająca tom i wprowadzająca Monaghana na scenę historia z Demonem Etriganem jest słabą i mało emocjonującą origin story. Niewiele lepszy jest pierwszy story arc z regularnej serii: ten ze zleceniem na Jokera, które okazuje się sztuczką niejakich Arkannone. Źle starzeją się również ilustracje Johna McCrea, często sprawiające wrażenie niekontrolowanego chaosu, nie mówiąc już o niezbyt udanych projektach nowych postaci.

Lecz i w pierwszym tomie zdarzają się przebłyski Ennisowego talentu. Gdy w kończącej tom historii „Za trumnę dolarów” (z rysunkami Carlosa Ezquerry i Steve’a Pugh – to dobra, choć chwilowa zmiana) odwołuje się do ikonografii i atmosfery spaghetti westernów. Gdy błyskotliwie szydzi z superbohaterskiej kultury („Ostatnimi czasy zbyt łatwo o supermoce. Sam jestem tego dobrym przykładem. Co tydzień słyszy się o takich w telewizji: ktoś wpada do reaktora lub dowiaduje się, że jego ojciec był półdemonem. Wiadomo”, mówi w jednym z paneli Tommy). No i w scenach rodem z buddy movies, pozbawionych akcji, za to skupionych na grupie kumpli wspominających stare lepsze czasy, opowiadających sobie o ulubionych filmach, nabijających się z siebie nawzajem. To motyw, który przewija się w innych komiksach Ennisa – ze wskazaniem na „Kaznodzieję” – ale zazwyczaj dobrze się sprawdza. Scenarzysta udowadnia wtedy, że jego bohaterowie to ludzie z krwi i kości, a nie kukiełki, które służą wyłącznie pchaniu akcji do przodu.

A im dalej, tym będzie lepiej. Zarówno pod względem ilustracji, jak i scenariuszy – na te najlepsze trzeba jednak poczekać do kolejnych tomów. Epizod opisujący pierwsze spotkanie Tommy’ego z Supermanem (w oryginale ukazał się w 34. zeszycie „Hitmana”) to naprawdę świetna opowieść, zasłużenie uhonorowana Nagrodą Eisnera.

Hitman, tom 1, scenariusz: Garth Ennis, ilustracje: John McCrea oraz Carlos Ezquerra i Steve Pugh, tłum. Marek Starosta, Egmont Polska, 4/6