W Gotham, czyli wszędzie

„Sekta”, klasyczna historia o Batmanie, to nie tylko bardzo dobry komiks superbohaterski – w którym na dodatek i super, i bohaterstwa nie ma wcale tak wiele – lecz także opowieść, która z upływem czasu wcale nie traci aktualności.

W oryginale „Sekta” ukazała się w 1988 r. jako czteroczęściowa miniseria. Na jej łamach po raz pierwszy pojawił się diakon Blackfire, złowieszczy przywódca parareligijnego kultu, samozwańczy szaman obdarzony wyjątkowym talentem do manipulacji i prania mózgów. W kanałach Gotham City stworzył armię wiernych wyznawców: bezdomnych, wykluczonych, zepchniętych na społeczny margines – w większości nieświadomych tego, że są ofiarami diakona, który faszeruje ich narkotykami i zmienia w bezwolne ludzkie maszyny. Ale Blackfire ma znacznie poważniejszy cel. Nie zależy mu na zorganizowaniu przestępczego podziemia, pożąda władzy. Organizuje zamach na burmistrza Gotham, ciężko rani komisarza Gordona, jednocześnie przekazując światu komunikat, że zwalcza przestępczość w mieście, dzięki czemu zasłużył na to, by nim rządzić. Zorganizowana przez diakona armia zdobywa broń, zamienia miasto w twierdzę i odpiera ataki przypuszczane na Gotham przez armię i Gwardię Narodową. A Batman? No cóż, Batman jest jedną z jego ofiar – pojmany i uwięziony, otumaniony narkotykami, musi stawić czoła swoim największym lękom, by wreszcie dojść do wniosku, że przegrał…

„Batman: Sekta”, rys. Bernie Wrightson, DC Comics / Egmont Polska

Za „Sektę” odpowiadają scenarzysta Jim Starlin – jeden z najważniejszych w latach 70. i 80. autorów opowieści superbohaterskich, pracujący głównie dla wydawnictwa Marvel Comics, zresztą bardzo aktywny zawodowo do dziś – oraz rysownik Bernie Wrightson (1948-2017), mistrz horroru i makabry, twórca m.in. wydanych niedawno w Polsce albumów „Frankenstein żyje, żyje!” oraz „Potworna kolekcja”. Ich artystyczne zainteresowania zaowocowały bardzo interesującym albumem: przygnębiająco ciężkim, rozgrywającym się na granicy krwawego thrillera, psychodelicznego koszmaru i horroru. Z dzisiejszej perspektywy „Sekta” nie jest może aż tak szokująca, ale pod koniec lat 80. budziła kontrowersje: zbyt wielu czytelników uważało wtedy jeszcze, że komiks to rozrywka dla dzieci, więc umieszczanie w nim poważnych tematów (a tu mamy i przemoc, i polityczną manipulację, i depresję) było zwyczajnie niebezpieczne. Ale był to jednocześnie czas, w którym komiksy o superbohaterach ostatecznie straciły niewinność: „Mroczny Rycerz kontratakuje”, „Batman. Rok pierwszy” oraz seria o Daredevilu Franka Millera, „Zabójczy żart” Alana Moore’a i Briana Bollanda czy „Straznicy” Moore’a i Dave’a Gibbonsa udowodnili, że o mścicielach w pelerynach da się opowiadać serio, jednocześnie mówiąc coś istotnego nie tylko o popkulturze, lecz także o współczesnym świecie. „Sekty” zazwyczaj nie wymienia się jednym tchem obok wspomnianych klasyków, ale to bez wątpienia jeden z ważniejszych albumów tamtego okresu (wielokrotnie był od tamtej pory wznawiany). Sporo z niego zaczerpnął choćby Christopher Nolan, kręcąc finałową część trylogii o Batmanie „Mroczny Rycerz powstaje”.

Nolan wyciągnął zresztą z „Sekty” to, co dziś wydaje się najciekawsze: samozwańczego przywódcę (w filmie zamiast diakona Blackfire’a był nim Bane), który prowadzi do boju armię wykluczonych, zbuntowanych przeciwko elitom i przeciwko zastanemu porządkowi świata. Armię ludzi, którzy tak bardzo potrzebują zmiany, że nie dostrzegają, jak bardzo ich lider nimi manipuluje, jak rozgrywa ich nienawiść na swoją korzyść i jak bardzo w gruncie rzeczy nimi gardzi, bo sam jest uprzywilejowany i opływa w luksusy, a zależy mu nie na dobrostanie innych, lecz na władzy. Blackfire jest nie tylko komiksową metaforą szaleństwa tyranii (ale szaleństwa, które nie wyklucza metodycznego planowania – w jednej ze scen Robin na widok ofiar diakona mówi, że przypomina mu to zdjęcia z nazistowskich obozów zagłady), ale wręcz wydaje się antycypacją współczesnych polityków pazernych na władzę, jak Donald Trump. Finałowy akord żałosnej prezydentury Trumpa – atak wymachujących sztandarami QAnonowców na Kapitol – spodobałby się zarówno Blackfire’owi, jak i Bane’owi z filmu Nolana. Jak mówił Alfred w „Mrocznym Rycerzu”: „Some men just want to watch the world burn”. Niektórzy po prostu chcą patrzeć, jak świat płonie.

„Batman: Sekta”, rys. Bernie Wrightson, DC Comics / Egmont Polska

Dla Jima Starlina „Sekta” była reakcją na konserwatywne wzmożenie epoki Reagana. We wstępie do albumowego wydania – przedrukowanym również w polskim przekładzie – pisał o latach 80.: „W tym dziesięcioleciu po raz kolejny pojawiło się widmo obłudy oraz hasła o wprowadzeniu cenzury. Prokurator generalny Stanów Zjednoczonych rozpoczął kampanię dotyczącą oczyszczenia moralnego rynku czasopism. Ewangeliści telewizyjni robili całe programy na temat zła, jakie można znaleźć w komiksach. Tipper Gore przewodziła ruchowi przeciwko branży muzycznej. (…) To wszystko zaczęło brzmieć strasznie znajomo, prawda?”.

No właśnie, brzmi strasznie znajomo, choć Starlin pisał te słowa 30 lat temu po drugiej stronie Atlantyku. Ale wystarczy pozamieniać nazwiska, a okaże się, że jesteśmy na podobnym etapie. Dekoncentracja mediów, telewizyjny (i radiowy) ewangelista piętnujący wyimaginowane zło, mamy to – i dziesiątki bardziej niepokojących zjawisk, wymierzonych w konkretnych ludzi – na co dzień. W „Sekcie” jest znacznie więcej rzeczy, które wydają się – także nad Wisłą – aktualne.

Znaczącą część fabuły komentują – być może wzorem komiksu Millera „Mroczny Rycerz kontratakuje” – telewizyjne gadające głowy. Ale nie tylko eksperci, lecz również tzw. zwyczajni ludzie. Szybko okazuje się, że mieszkańcy Gotham podzielili się na dwa wrogie obozy: przeciwników i zwolenników diakona Blackfire’a. A oddająca głos każdemu, kto chce się wypowiedzieć, telewizja staje się miejscem głoszenia skrajnych poglądów i wzywania do samosądów.

Brzmi strasznie znajomo, prawda?

Oczywiście tej polityczno-społecznej wymowy „Sekty” nie da się tak jednoznacznie uprościć. Starlin przede wszystkim chciał bronić wolności słowa, we wstępie do komiksu pisze wprost, że pierwsza poprawka do konstytucji jest jednym z najważniejszych elementów amerykańskiego ładu społecznego. A ona gwarantuje wolność wypowiedzi nawet incelom zapatrzonym w najbardziej absurdalne teorie spiskowe. „Nawet przez sekundę nie zapominajcie, że za waszymi drzwiami czają się potwory”, pisał Starlin, mając na myśli cenzurę i próbę odgórnej kontroli tego, co trafia do czytelników / widzów / słuchaczy. Tyle że w 1990 r. – wtedy napisał wstęp do zbiorczego wydania „Sekty” – nikomu nie przyszłoby do głowy, że za 30 lat POTUS będzie wzywać do rewolty za pomocą mediów społecznościowych, a najbardziej niestworzone pomysły zrodzone w głowach QAnonowców – jak pizzagate – znajdą drogę do milionów odbiorców, którzy (w przeciwieństwie do głupawych artykułów publikowanych wcześniej w brukowcach takich jak „Sun” czy polskie „Skandale”) potraktują je zupełnie serio.

Ale w 1990 r. Starlin już wiedział, że głos ludu potrafi być bezlitosny: przekonał się o tym, pisząc kolejną klasyczną opowieść o Batmanie „Death in the Family” (ukazywała się na łamach zeszytowego „Batmana” pod koniec 1988 r., niemal natychmiast po wydaniu „Sekty”). Przed publikacją ostatniego z czterech odcinków to czytelnicy – w głosowaniu telefonicznym, na półtorej doby zostały uruchomione specjalne numery – mieli zdecydować, czy Robin (wówczas pełnił tę funkcję Jason Todd) zostanie w finale zabity przez Jokera, czy przeżyje.

Dziś nietrudno zgadnąć, jaki był efekt: miłośnicy komiksów skazali Robina na śmierć (podobno przewagą zaledwie 72 głosów), na wiele lat zmieniając historię Batmana, dla którego stało się to jednym z najbardziej traumatycznych wydarzeń w życiu.

Niektórzy po prostu chcą patrzeć, jak świat płonie.

Batman: Sekta, scenariusz: Jim Starlin, rysunki: Bernie Wrightson, przeł. Tomasz Sidorkiewicz, Egmont Polska 2021, 5/6